W DESZCZU I WE MGLE, CZYLI JANOSIK PO RAZ TRZECI
Ultra Janosik, Strbskie Pleso – Niedzica, 100km (+ 4319 m/- 4901 m), 2.09.2017 r.
Po najzimniejszym (Zimowy Janosik) i najdłuższym (Ultraroztocze 150 km), przyszła pora na najtrudniejsze janosikowe wcielenie. Na trasie 100 janosikowych kilometrów (ok. 110 km ceprowskich) znajdowały się wysokie Tatry słowackie, z Przełomem pod Osterwą (1966 m n.p.m.), Rohatką (2288 m n.p.m.), Rakuską Czubą (2004 m n.p.m.) i Szalonymi Wierchami (1916 m n.p.m). Do tej pory niewiele chodziłem po Tatrach, a co dopiero mówić o bieganiu. Z założenia więc, ten start miał być swoisty rozpoznaniem bojem. Nie nastawiałem się specjalnie na rywalizację, ale głównie na dotarcie do mety w jednym kawałku, poznanie specyfiki biegu w takim terenie i zebranie doświadczenia. Jeszcze na 24 godz przed startem, prognozy pogody nie były pomyślne (burze i ulewa) i organizatorzy poważne zastanawiali się nad zmianą trasy. Na szczęście, jak to w górach, ktoś na górze nagle zadecydował, że jedno lanie wystarczy (0:4 z Danią naszych kopaczy dzień prędzej), po czym rzekł: „a niech sobie biegną” i trasa pozostała niezmieniona. Start o 7 rano, ale wyjazd autokarami na Słowację już o 3:45. Noc więc nie była za długa, a i w autokarze nie udało mi się zdrzemnąć. Najbliższe kilkanaście godzin miałem spędzić w towarzystwie Mariusza (ustaliliśmy, że biegniemy razem) i gór, których widok miał cieszyć moje oczy. Na starcie ok. 200 zawodników, lekki deszcz i mgła, która niestety miała nam towarzyszyć przez większą część trasy.
Piękne widoki pozostały więc w sferze marzeń, jedyne gdzieniegdzie ostra grań wynurzała się z mlecznej bieli, nagle krystalicznym pięknem zaskakiwał górski potok, woda bez lęku spadała z urwisk skalnych huczącym wodospadem. Mgła niestety nie tylko ograniczała widoczność, ale też osiadała na wszystkim i wszystkich, a mokra skała w sposób oczywisty zwiększała ryzyko upadku. Przez pierwsze 45 km niewiele dało się nabiegać. Dominowały ostre podejścia połączone ze wspinaczką oraz karkołomne zejścia. Punktem kulminacyjnym (szczególnie dla mnie) było zejście z Szalonych Wierchów. No cóż, nazwa zobowiązuje. Błoto w połączeniu ze skałami nie wróżyło niczego dobrego. Przez jakieś 3-4 km staraliśmy się w miarę bezboleśnie ześliznąć z tego szczytu. W moim przypadku, nie do końca to było bezbolesne. Zaliczyłem trzy spektakularne wywrotki, w wyniku których ucierpiał mój lewy łokieć, prawe kolano i prawy goleń. I w widoczny sposób zmienił się kolor mojego stroju. Zaczynał się Spisz i tu już miało być bardziej biegowo. Niestety nie tak łatwo było zapomnieć o przeprawie przez Tatry i zmusić ciało do bardziej żwawych ruchów. Kiedy już zacząłem łapać rytm, zaczęło padać. I padało, siąpiło, lało już do samej mety. Z utęsknieniem wypatrywałem Kacwina, gdzie miał być przepak i ciepła zupa. Jednak przyszło mi na to poczekać dłużej niż myślałem. Według rozpiski i mapy, Kacwin miał być na 56 km. Był na… 65 km. Czeski błąd? Mnie kosztował dość sporo. Na długich biegach najlepiej wchodzą mi posiłki ciepłe i płynne. A tu przez kilkanaście godzin musiałem ratować się jedynie herbatą. Na punktach nie było praktycznie możliwości, by choć na chwilę usiąść pod dachem i się ogrzać. W efekcie kończyliśmy ten bieg przemoczeni do suchej nitki i mocno wychłodzeni. A tu jeszcze, na kilka kilometrów przed metą, czekał nas deser w postaci podejścia pod Żar, jakby to powiedział klasyk gatunku: „truskawaka na torcie”. Kat nachylenia ok 45 stopni (400 m i 200 w pionie). Może nie byłoby to aż taki strasznym wyzwaniem kilka godzin wcześniej, nim zaczęło padać, ale gdy my stanęliśmy u stóp tego wzgórza, to ścieżka zmieniła się już w błotnisty potok. Gdyby nie to, że Mariusz pożyczył mi jeden kijek, miałbym spore problemy z wdrapaniem się na szczyt. Jedyne czego można było się przytrzymać, to kępy suchej trawy, osty i nieliczne resztki krzaczków. Na dodatek tą trasę przed nami pokonało już kilkuset innych biegaczy (w sumie z 4 różnych dystansów). W końcu przez ścianę deszczu ujrzeliśmy pierwsze światła, co niechybnie oznaczało koniec biegu. Jeszcze bieg przez zaporę oddzielającą Jeziora Czorsztyńskie i Sromowskie, 2 km nabrzeżem tego drugiego i już dało się słyszeć muzykę dobiegającą z mety. Na ostatnich kilku kilometrach udało nam się wyprzedzić kilkunastu zawodników.
Przed startem myślałem, że pokonanie trasy zajmie nam jakieś 17, maksymalnie 18 godzin. Skończyliśmy po 20 godz. 41 min. Nawet bez zbytniej presji na wynik i miejsce, nie było lekko. Potęga gór. Ten bieg miał mnie czegoś nauczyć. Choć był to mój 19 start w górskim biegu ultra, chwilami czułem się jak kompletny nowicjusz. To całkiem inne biegnie niż w Beskidach itp. górach. Bez częstych treningów w takich warunkach, start można rozpatrywać jedynie w kategoriach towarzysko-krajoznawczych, a to mnie raczej mało bawi. Więc jednak Beskidy :).
Jacek Hadam