II BIEG WIERCHAMI – czyli bieg między wiatrakami

Przedstawiamy relację Ani Kapelan i Kasi Winiarskiej z Biegu Wierchami.

Dzień pierwszy – ciemno , zimno i do domu daleko ;) W dniu 19.06.2015 roku do oliwkowej cytryny wsiadły trzy kobiety (Dominika, Kasia i ja), a trzeba wiedzieć ,że jak trzy kobiety wyruszają na podbój nowych tras biegowych, to grzecznie nie będzie. Do Rytra miałyśmy trochę ponad 200 km ale trasa nie jest zbyt skomplikowana (choć przyznaję- na powrocie i tak chciałam dziewczyny wywieźć do Barwinka) ale jechałam spokojna bo mój gpsKasia Winiarska to świetny pilot (tak tak, ta kobieta czyta mapy – ze zrozumieniem). Dotarłyśmy na miejsce trochę po 19:00, zalogowałyśmy się w bardzo zrelaksowanym pensjonacie RELAKS i pomaszerowałyśmy po pakiety. Mimo, że część drogi, którą pokonywałyśmy na miejsce, była też początkiem i końcem trasy biegu, to wieczór przed startem nie było ani widu ani słychu o tym, że coś się tam będzie działo. Biuro zawodów – szał ciał, ktoś coś mówi, ktoś z kimś gada przez telefon, ale tragedii nie było. Za to były spónice. Uważam, że to genialny pomysł na gadżet do pakietu, który dostarczył nam wieczornych radości i okazał się dobry w rozmiarze. Trochę mniej udany dodatek to – wejście na basen w ośrodku Perła Południa po biegu, o którym nikt nie wiedział, (w bieliźnie wpuścić nas nie chcieli, więc trzeba było obejść się smakiem). Wprawdzie jeszcze przed wyjściem z Relaksu jadłyśmy kolację ale jak wiecie – biegacz to człowiek wiecznie głodny – , więc na powrocie kupiłyśmy sobie chleb , ser żółty i wodę i z tak profesjonalnym osprzętowaniem w granatowych reklamówkach , udałyśmy się na rekonesans trasy tzn. pierwszych dwóch km. I tu szok – asfalt , szybki asfalt. Idziemy a Kasia – o jeju, jak tu się nie nakręcić na samym początku, jak tu szybko , oj oj , a ja sama w duchu – asfalt ? Gdzie te wierchy? Jak to mam biec? Dodam, że wiedziałam już jak kończy się trasa (znam ją z zeszłoego roku z Krynicy) i ostatnie 2 km to też asfalt, nieznacznie w górę ale po miękkiej trasie leśnej to dla nóg prawdziwa miazga ale cytując klasyka – im ciężej tym lepiej (cyt. Marek Żuk)

Dzień drugi – wiatraki, pustki i biegające pod nogami psy Noc minęła spokojnie. Dla Dominiki to był debiut, więc trochę się denerwowała, miałyśmy duży problem z decyzjami ubraniowymi, bo wszelkie prognozy mówiły, że zimno i deszcz a nas przywitało słońce. Kasia postawiła na długi rękaw – SLAB – więc w sumie mgiełkę ja jenak na model Salomona z krótkim rękawem, bo wolę zawsze ciut zmarznąć , niż się wkurzać, że rękawa nawet nie podwinę. Dominika też zdecydowała się na długi i chyba w jej przypadku to się najmniej sprawdziło na 11 km ale…doświadczenie – zaliczone. Godzina „0” czyli 9:01 Jakoś tak się stało, że przegapiono moment odliczania ale to akurat było zabawne dlatego grupy na 30 km i 50 km ruszyły z małym poślizgiem. Jeśli powiem, że miałam taktykę na ten bieg – to skłamię. Nie biegłam nigdy 30 km w górach, nie znałam większości trasy (a jedynie jakieś jej 5-6 km) ale coś mi mówiło, żebym trzymała się Kasi tzn. miała ją na odległość wzroku i tak też robiłam przez ok 11 km i o dziwo wychodziło. Pierwsze 18 km to podejścia o róznym natężeniu – czasem z wypłaszeniami, czasem z małymi zbiegami, które kończyły się kolejnym podejściem. Na 12 km (Hala Przehyba, punkt odżywczy) po raz ostatni przed metą, widziałam Kasię. Była już na trasie (punkt był specyficznie usytuowany, mijało się więc biegaczy, którzy byli przed tobą) a ja dobiegałam do wodopoju. Była bardzo skupiona – ale to nic dziwnego , szła łeb w łeb z obrończynią tytułu. Wiedziałam ,że już bliżej niż dalej do zbiegów ale czułam, że idę dobrze, że jestem zadowolona, więc pomyślałam – niech teraz każda walczy o swoje. Jest trzecia kobieta Hala Przehyba (12 km), łyk izotnika, napełnienie bidonów i słowa – jesteś tu trzecią kobietą. Wprawdzie faktycznie oprócz Kasi i jej rywalki nie widziałam innych dziewczyn ale i tak te słowa mnie zaskoczyły.Jak to w życiu – szczęście nie trwało długo nagle za mną stanęła jakaś czarna długonoga dziewczyna, której powiedzieli – jesteś czwarta. Następnych kilka km do Radziejowej (od niej zaczynał się długi zbieg do mety) nie pamiętam. „Gnałam”, bo wydawało mi się, że „czwarta” siedzi mi na plecach. Jak ciało chwilowo prostesowało odzywał się głos – a jak ona tu będzie biegła a nie szła, to nadrobi kolejne sekudny, biegnij Anka, biegnij. Wprawdzie mój monolog wewnętrzny trwał już do mety ale mimo wszystko zbiegi dały ciału i głowie wytchnienie. Zbiegi jak to w górach- najrozmaitrze – łagodne i przyjemne, strome i kamieniste ,w kilku miejscach ze świeżym śliskim błotkiem, a na samym końcu i betonowe, więc można było przetestować się na każdym ich typie. Najsłabiej szły mi te dość strome i kamieniste (odhaczyć, zapamiętać) ale zabwy było na nich dużo choć zawsze z tyłu głowy dźwięczały słowa Marka jak je pokonywać i na co zwracać uwagę. Dobry bieg położyć trzeba Pod koniec zbiegów ok 25 km zaczęły się wąskie ścieżki , czasem tak zalesione , że trzeba było trzymać ręcę przed twarzą, żeby torować sobie drogę a dodam, że tempo starała się trzymać równe i dość mocne, bo przede mną biegło dwóch panów, na których ostrzyłam sobie pazury. I w tej euforii ścigania i ochrony twarzy w jednej sekundzie pojechała mi noga i bardzo nieprzyjemnie z głośnym okrzykiem padłam na kolana i nadgarstki. Wprawdzie zerwałam się w jednej sekundzie ale czułam się wytrącona z rytmu. A że chłopaki przede mną nawet się nie odwrócili zaczęła się moja „Vendetta” (błagam- nie brać tego dosłownie) . Zdecydowane natarcie zaczęłam chyba od 26 km i do samej mety wyprzedziłam chyba jeszcze czterech facetów. Jeeeee hihihihi Asfalt, meta, że żurek ?? Zgodnie z przewidywaniem asfalt po górach jest morderstwem dla nóg ale, że to wiedziałam i przygotowałam się mentalnie to jakoś poszło ale gdy 500 m przed metą zobaczyłam przebraną już po cywilnemu i czystą Dominikę przemknęła mi myśl, że może już sobie z nią podejdę… Nie podeszłam, biegłam mozolnie po tym niepozornym, delikatnie wnoszącym się asflacie, aż zobaczyłam pana z bębnem (on i pan na drugim punkcie odżywczym to jedyne przejawy kibiców) i upragniony zakręt do mety.

Nie było oklasków, nie było gratulacji, nie było ludzkiej radości ale – była meta i czas, z którego byłam zadowolona. Posiłek regeneracyjny – żurek – nie będę komentowąć, albo skomentuję to nie jest dobry posiłek dla wytrzęsionego brzucha, dekoracja o której organizatorzy, zapomnieli (właściwie przełożyli o godzinę bez informowania o tym biegaczy) i słowa organizatora, że kibice na trasie będą dopiero jutro na maratonie, bo o dzisiejszym biegu nie wiedzą hahahahaha (jutro to może być i prezydent z pomponami) nie przyćmiły radości z nowego doświadczenia, miejsca na pudle i świetnej przygoty w fajnym towarzystwie. A w telefonie wiadomości od ludzi, którzy mocno trzymali za nas kciuki i nasz sukces był też ich zwycięstwem.

Anna Kapelan

II Bieg Wierchami – Miał być Arłamów, a było Rytro

 

To miał być nasz pierwszy wspólny start… Szafa Biegacza Team: Marek Żuk, Mietek Jałocha, Paweł Klojzy, Ania Kapelan i ja. Taki skład. Dziewczyny na 30 km, męska część drużyny na 50 km. Gdy dowiedziałam się o II Biegu Wierchami, byłam już zapisana do Arłamowa na I Bieg Obrońców Granic… Ania też. A daty się pokrywały: 20 czerwca. Co robić? Miałam dylemat. Arłamów blisko, wpisowe dużo niższe… Ale Rytro… bieg górski… nowe wyzwanie… Góry i moja ciekawość wygrały. Zrezygnowałam z Arłamowa. Ania podjęła podobną decyzję. Dołączyła do naszej przemyskiej reprezentacji Dominika Cioban, nowiutki członek PKB, która zdecydowała się po raz pierwszy postawić swoje stopy w górach właśnie w Rytrze (wybrała dystans 11 km). Reprezentacja męska z różnych, niezależnych od nich względów zaczęła się wykruszać…

Jedziemy więc w trójkę: Ja, Ania i Dominika.

 

Wesoły Citroen i „Relaks”

 

Bieg miał się odbyć w sobotę. Start o 9 rano na dystans 30 i 50 km. 11-tka miała wybiec godzinę później. Stwierdziłyśmy, że lepiej przyjechać dzień wcześniej i dobrze się wyspać niż wyjeżdżać o 4 rano w sobotę. Z listy noclegów umieszczonej w regulaminie imprezy wybrałam pierwszy po hotelach w stylu Perła Południa – Dom wypoczynkowy „Relaks”! Niedrogo i blisko miejsca startu. Wyjechałyśmy w piątek po 16-tej. W deszczu…. Prognoza pogody rzeczywiście zapowiadała się na weekend chłodno i mokro. Mimo wszystko nastrój był co najmniej pogodny. Muzyka z radia w tle, Ania, ku rozbawieniu kierowców jadących z naprzeciwka, wyginała się za kierownicą, a Dominika śpiewała mi nad uchem… Wesoły Citroen!

Na miejsce dojechałyśmy po 19-tej. „Zrelaksowana” właścicielka domu zaprowadziła nas do pokoju, który okazał się już zajęty… Więc dostałyśmy inny…, do którego po jakimś czasie wtargnął jakiś pan, szukając znajomego…

Wygłodniałe zjadłyśmy superwęglowodanową kolację i ruszyłyśmy do Biura Zawodów odebrać pakiety. Biuro zorganizowane było w namiocie na przestronnym, wykoszonym trawniku przy hotelu Perła Południa. Pakiet, trzeba przyznać ubogi, biorąc pod uwagę kwotę wpisowego. Zaskoczeniem były a’la ludowe spódniczki, jak z teledysku „My, Słowianie” (dla pań, oczywiście. Panowie dostawali kapelusze). Dominika zamiast spódniczki dostała minikapelusik o dość zagadkowym przeznaczeniu. Otrzymaliśmy też wejściówki na basen, lecz cóż, trzeba było wiedzieć, że takowe będą… Na polance przed Perłą spotkałyśmy pewnego pana, który widząc nasze klubowe kurtki (bo jak można ich nie zauważyć!) ucieszył się na widok osób z Przemyśla. A gdzie Marek Żuk? Widziałem go na liście startowej. Pozdrówcie go ode mnie, od Zenka Nowakowskiego. Byłem komentatorem na I Przemyskiej Dysze. Przemyśl wspominam bardzo miło… I wiele, wiele miłych słów usłyszałyśmy na temat naszego miasta i jego mieszkańców. Obiecałyśmy, że na drugi dzień, już po biegu, przyjdziemy się do Zenka pożegnać, a on oficjalnie pożegna Przemyśl.

Do pakietu dołączona była również mapka wszystkich trzech tras zawodów. Postanowiłyśmy w ramach wieczornego spaceru przejść się jej początkiem. Ku naszemu zaskoczeniu pierwsze 2, 3 km prowadziły nową, asfaltową drogą, aż do wiatraka. Stamtąd roztaczał się przepiękny widok na dolinę Popradu, który wił się wśród wzgórz tak znajomo, po naszemu… Po powrocie do pokoju postanowiłyśmy przymierzyć nasze „pakietowe” spódniczki. Nie obeszło się bez sesji zdjęciowej, która natychmiast zaczęła żyć swoim życiem w facebookowym świecie. Mimo, że nie musiałyśmy się zrywać skoro świt, już wieczorem strój startowy był przygotowany.

 

Kocia taktyka i zbiegi

 

Pobudka o 6-tej. Startowe śniadanie. Każda po swojemu. Rozmowy, ostatnie przygotowania i po 8-ej truchcikiem ruszyłyśmy w kierunku Perły Południa. Od razu rozgrzewka. Dziwnie się czułam przed tym startem. Zwykle już dzień wcześniej zaczynam się denerwować, a już w dzień startu, to wolę trzymać się z boku, żeby nie być przykrą dla otoczenia. Tym razem nie czułam nic. Zupełnie nic.  Niepokoiło mnie to trochę, bo jednak trema mnie mobilizuje, nakręca. Dobra, myślę, zobaczymy. Przyjechałam tu na „zwiady”, nie ma spiny. Rozegrać bieg taktycznie, zebrać kolejne doświadczenia. I będzie dobrze.  Na polance przed hotelem spokojnie. Liczba zawodników niezbyt wielka. Każdy rozgrzewa się, truchta, rozciąga. Po swojemu. Zenek wita wszystkich zawodników, przypomina zwycięzców z poprzedniej edycji, w tym Joannę Olchawę, pierwsza kobietę I Biegu Wierchami, która z czasem 2.35 czmychnęła 28,5 km. W tym roku trasa została zmieniona i nieco wydłużona, więc nie ma co porównywać. Zawodniczka w rozmowie z komentatorem powiedziała, że przyjechała bronić zwycięstwa. W końcu komentator zwołuje wszystkich na linie startu. Po oficjalnym powitaniu, krótka odprawa i jak zwykle… (to, co nakręca atmosferę i podwyższa jeszcze bardziej poziom adrenaliny we krwi) wspólne odliczanie i… strzał. Biegniemy żwawo, bo asfalt prowadzi początkowo w dół. Skręcamy na szlak żółty, jeszcze asfaltem, do wiatraka. Kawałek za nim wbiegamy pod górę na łąkę i ruszamy w stronę drugiego wiatraka. Szlak żółty przechodzi w czerwony, a my przechodzimy (przebiegamy) do lasu. Od początku miałam ubiegłoroczną zwyciężczynię w zasięgu wzroku. Nie goniłam jej. Po co? Za wcześnie. Biegłam swoim tempem i biegło mi się dobrze. Byłam spokojna. Trasa biegła głównie lasem i była dość zróżnicowana: sporo kamieni, trochę błota… Było kilka stromych podejść…  Do połowy trasy, biegnąc swoim tempem, chcąc nie chcąc siedziałam na plecach Joanny Olchawy. Wtedy zdałam sobie sprawę, że pudło jest w zasięgu ręki. Jak odpowiednio powalczę, to może nawet to górne. Przy schronisku, przed Przehybą był punkt żywieniowy: woda, izotoniki, pomarańcze. Ja jednak nic nie potrzebowałam. W małym plecaczku dwa bidony: z hipertonikiem i z wodą, trzy żele.. Nie zatrzymując się pogoniłam dalej. Tu wyprzedziłam Joannę po raz pierwszy. Ścierałyśmy się całą, pozostałą część trasy. Ona dochodziła mnie na podejściach, ja odstawiałam ją na zbiegach. Dzięki długiemu, bardzo kamienistemu, stromemu zbiegowi na jakimś 20 km udało mi się zwiększyć odległość między nami. Obawiałam się, czy wytrzymam tempo i presję. Na 25 km usłyszałam za sobą, że znów mnie doszła. A już tak blisko! Teraz pewnie przygrzeje przed metą…  Ale nie dam się tak łatwo. Nie teraz. Będzie walka! I była… Ostatnie kilometry, to znów stromy bieg, ale już nie ścieżką kamienistą, lecz ułożoną z betonowych płyt. Twarde Speed Crossy dawały się moim stopom już mocno we znaki. Próbowałam biec gdzieś bokiem, po trawie. Jeszcze 2,5 km drogą asfaltową, wijącą się leniwie pod górę, ku mecie. Upragnionej Perle Południa. Nogi, jak z ołowiu. Czy ja jeszcze biegnę, czy już idę? Nie oglądałam się za siebie, ale czułam, że „ona” jest tuż za mną. Gdzie ta meta, gdzie ta meta? Droga ciągnęła się w nieskończoność. Wreszcie w oddali zobaczyłam znajomy budynek i taśmy, a przed nimi jeden z uczestników biegu, stał i grał na bębenku. Ten widok był, jak dopalacz. Finisz… A na mecie cisza. Usłyszałam głos małego dziecka, które czytało „Numer…  200… K.a..ta…rzy..na  Wi..nia..rska. Ktoś zawiesiami medal na szyi, ktoś dał wodę. Odwróciłam się i podeszłam do Joanny, żeby jej pogratulować i podziękować za rywalizację. Podszedł Zenek z mikrofonem i pytał o trasę. Potem jakaś lokalna telewizja…  Niedługo przybiegła Ania . Telefon do najbliższych, rodziny i do trenera. Marek był totalnie zaskoczony naszymi miejscami! Ucieszył się. Zaraz też podeszła Dominika, już przebrana i zakomunikowała ze zniesmaczona miną, że była „dopiero” 6-ta. Poszłyśmy się „zrelaksować” do „Relaksu” i przebrać na dekorację. Oczywiście w klubowe kurteczki.

Wyjechałyśmy zaraz po dekoracji…. I przed wieczorem byłyśmy w domu.

Miał być Arłamów, a było Rytro. Dobry wybór. Kolejne doświadczenia za mną.

Katarzyna Winiarska