Rzeźniczek 2015 – Pobiegłam i zrobiłam swoje

Rzeźniczek 2015 – Pobiegłam i zrobiłam swoje.

Pomysł na wzięcie udziału w Rzeźniczku, czyli małym Rzeźniku, narodził się we mnie późną jesienią ubiegłego roku… A może jeszcze wcześniej?… Bieszczadzkie dziki galopowały gdzieś w sferze marzeń. Mój brat, Marcin Kosterkiewicz zaproponował, żebyśmy pobiegli razem, że tego jeszcze nie było: biegające rodzeństwo. Wprawdzie w Rzeźniczku nie startuje się regulaminowo w duecie, to wspólny udział w zawodach uznaliśmy za ciekawą przygodę. Szczególnie dla Marcina, bo ja od początku traktowałam bieg, jak kolejne wyzwanie, na poważnie. Zimowe i wiosenne treningi były przemyślane i konkretne (dziękuję Mietkowi za wprowadzenie w „tajniki” siły biegowej i Markowi, który wziął mnie pod swoje trenerskie skrzydła. Dla początkującego biegacza wszystkie Wasze rady są bardzo cenne. Chłonęłam je, jak gąbka). Dwa tygodnie przed startem pojechałam w Bieszczady, aby zapoznać się z trasą. Nie wiedziałam dokładnie, w którym miejscu będzie start (co innego wynikało z opisu trasy, co innego pokazywała mapka). Zaczęłam więc z Balnicy, szlakiem granicznym w kierunku Okrąglika, potem czerwonym, do Cisnej. Wyszło tego ok. 30 km, czyli o 3 km więcej niż przewidywała trasa biegu. Wiedziałam już, czego się spodziewać, gdzie można przyspieszyć, gdzie warto oszczędzić siły i podejść. Znając trasę, czułam się spokojniejsza. Przeanalizowałam też listę startową. Okazało się, że najlepszych kobiet z lat ubiegłych nie ma. Nazwiska nic mi nie mówiły. Tydzień przed startem na profilu Rzeźnika ukazała się informacja o udziale w Rzeźniczku dwóch biegaczek, trenerek i organizatorek obozów biegowych: Weroniki Zielińskiej i Marty Barcewicz, obie z warszawskiego klubu 12tri. Monika miała w planie wziąć udział we wszystkich biegach z rodziny Rzeźnika. „Mocne dziewczyny! Będzie się z kim ścigać” – pomyślałam. Ale miałam też pewne obawy. Podzieliłam się nimi z Markiem. „Masz tam pojechać i zrobić swoje!” – od tej pory te słowa były moim mottem.

W Bieszczady pojechałam z całą rodziną dwa dni przed startem. Chcieliśmy pomóc Rafałowi i Markowi na trasie Rzeźnika. Marcin dojechał na rowerze. Wieczorem odebraliśmy pakiety startowe (bardzo fajne, zresztą. Koszulka z Rzeźniczka jest jedyną ze wszystkich dotychczasowych z pakietów, która nie przypomina worka i ma lekko dopasowany krój). Rozbawiły nas przyznane nam numery startowe: moje 777 i Marcina 555. Na drugi dzień, ok. 7.30 stawiliśmy się w Cisnej, przy torach, niedaleko Orlika, gdzie było biegowe „centrum dowodzenia” oraz meta, skąd mieliśmy przejechać kolejką na start. Wcisnęliśmy się (ok. 800 osób) do trzech składów, jak szprotki i wagony potoczyły się w dal, w kierunku stacji Solinka. Rozmawialiśmy i podziwialiśmy malownicze widoki za oknem. Jadąc wzdłuż drogi stanowiliśmy nie lada atrakcję dla mijających nas ludzi!  „Podróż” trwała ok. 40 min, po czym kolejka zatrzymała się wśród wysokich traw, niedaleko jakieś szutrowej drogi, przy lesie, na której organizatorzy ustawiali dopiero bramę startową. Popatrzyłam na zegarek. Było ok. 8.20, a start ostry planowany był na godzinę 9-tą. Mnóstwo czasu. Potruchtaliśmy z Marcinem kawałek pierwszym odcinkiem trasy prowadzącym drogą, lekko pod górę. Z opisu ten odcinek miał mieć jakieś 2 km. Wiedziałam, że na tym odcinku będzie okazja na „przedarcie się” do przodu. Potem, gdy trasa „wbiegnie” w las, na wąskich ścieżkach, mijanki nie będą już tak komfortowe. Tuż przed 9-tą krótka odprawa, wspólne odliczanie i wraz ze strzałem ruszyliśmy. Już na starcie wypatrzyłam dziewczyny z 12tri, które zaczęły mocno. W głowie dźwięczały mi słowa Marka: „Początek spokojnie”, „Nie przepal się”, „Nie spieprz tego” (w domyśle: „jak w Dynowie”). Więc początek energicznie, ale spokojnie, bez ścigania, choć adrenalina dawała kopa. Droga szutrowa, łąka i do lasu. Tam już szlakiem granicznym w kierunku Okrąglika. Pamiętałam, że za Przełęczą nad Roztokami zaczynają się bardzo ostre podejścia i to właśnie na nie muszę zostawić sobie siły. Odcinek trasy do przełęczy, czyli ok. 14, 15 km jest bardzo ładny i przyjemny, biegnie głównie przez las. Są przewyższenia, ale nie za mocne, do przytruchtania lub szybkiego marszu. Kilometry mijały niepostrzeżenie. Marcin biegł tuż przede mną. Utrzymując tempo wyprzedzaliśmy kolejnych zawodników. Ok. 8, 9 km zobaczyłam przed sobą Martę Barcewicz (Weronikę zostawiłam za sobą dość szybko). Co tu ukrywać, dodało mi to pewności siebie i wiary, że mogę być pierwsza, a już na pewno druga. Postanowiłam, że do przełęczy, gdzie był jedyny punkt kontrolny będę się trzymać za nią. Potem zobaczymy. Widziałam, że pod każdą, nawet niewielką górkę podchodziła. Na „ścianach” na Okrąglik ją „capnę”, pomyślałam. Na przełęcz wbiegłyśmy praktycznie jedna za drugą. Tam dopingowała mnie niezawodna rodzina, Piotrek podał mi bidon z wodą i rozpoczęła się wspinaczka. Marcie udało się zwiększyć dystans. Osłabła dopiero przed Jasłem. Trzeba przyznać, że dziewczyna jest mocna. Brała już udział w ultra Rzeźniku, a dzień wcześniej przebiegła 77,7 km na Rzeźniku. Mijając ją zamieniłyśmy kilka słów. Wyraziłam swój podziw  i uznanie, uśmiechnęłyśmy się do siebie i pogoniłam do przodu. Marcin, który biegł ze mną dość długo, zagadując moją konkurentkę po drodze, od jakiegoś już czasu biegł daleko przede mną walcząc o swoje. Pod górę jest bardzo mocny i wytrzymały, jak to kolarz, ale zbiegi nie są jego mocną stroną. Za małym Jasłem, kiedy zaczyna się zbieg do Cisnej (bardzo stromy zbieg), dogoniłam Marcina. Łapały go straszne skurcze. Nagle, jakieś 2 km przed metą poczułam, że zaczyna mnie „odcinać”. Wody już nie miałam, w ustach sucho… Marzyłam o kąpieli w zimnym potoku i… o piwie. W pewnym momencie usłyszałam w oddali głosy dopingujących ludzi. Meta już blisko! Dasz radę, jeszcze kawałeczek… Ścieżką wijącą się przez las, jeszcze skok przez potok, skrajem stromego zbocza i wbiegłam na tory. W pełne słońce… Nie potrafię opisać, co czułam, gdy biegłam pędzona krzykiem i brawami tych wszystkich ludzi. Nie potrafię opisać emocji, gdy przekraczając metę zerknęłam na zegar… Udało się! Przyjechałam i zrobiłam swoje! Przybiegłam, jako pierwsza kobieta z czasem 2.45.22, pobijając rekord trasy o ponad 3 minuty! Łzy szczęścia…

Na mecie przywitali mnie rodzice, Piotrek i dzieci. Wiedziałam, że zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby pobiec dobrze. Nie miałam sobie nic do zarzucenia. Treningi, dieta… Do tego trochę szczęścia  i przede wszystkim dobra energia od rodziny i przyjaciół, od tych, którzy we mnie wierzyli, wspierali i podczas biegu trzymali kciuki. Dzięki nim mały Rzeźnik zakończył się dla mnie wielkim sukcesem.

A potem, kąpiel w zimnym potoku i…

Katarzyna Winiarska